"Jak ja bym chciał mieć znów 17 lat..." westchnąłem, oglądając program o tańcu, w którym wygimnastykowana młodzież prężyła swe ciała i wiła się po parkiecie, wykonując modern jazz i inne wygibasy, których nazw nie pomnę. "Zgłupiałeś?!" łagodnie zdziwił się M. W pierwszym odruchu znacząco puknąłem się w czółko, bo przecież odpowiedź jest oczywista: roześmiani i kolorowi, zdobywcy świata, mają wszystko na wyciągnięcie ręki...Same plusy. Jednocześnie pomyślałem, że w dzisiejszych czasach piekielnie trudno jest być nastolatkiem, z prostego powodu - młody człowiek musi być modny i cały swój wolny czas poświęcać na to, ażeby z tego modnego kręgu nie wypaść.
Pamiętam, że pierwsze obserwacje tego typu poczyniłem siedząc na licealnym korytarzu z grupką klasowych przyjaciół. Właśnie zaczął się rok szkolny, a nasza szacowna placówka oświatowa przyjęła pod opiekę naukowo-dydaktyczną pierwszy rocznik świeżutko upieczonych absolwentów gimnazjów. Przyszło nowe. Ktoś powiedział "United Colors of Bennetton" i trudno było się z tym określeniem nie zgodzić: kolorowe ubrania, sportowe buty, awangardowe fryzury rodem z Bravo...Powiało dyskoteką, a raczej modnymi klubami, do których moje towarzystwo z zasady nie chadzało, uważając to za obciach i tani lans. Nie przyszło mi do głowy, że my, wycierający swoje sztruksy na szkolnym linoleum, też staramy się być modni, a raczej, że nasze snobowanie się na awangardę, abnegację i bohemę też pod kategorię "modny" można podciągnąć. Bycie "poza" było pewnego rodzaju tendencją, której każdy, chcący coś znaczyć w małym klasowym światku, musiał się podporządkować. To co odróżniało nas od dzisiejszych licealistów był brak możliwości, jakie daje współczesny świat - modne sklepy z niedrogą odzieżą, internet z mnóstwem inspiracji, zalew gazet i programów skierowanych właśnie do nich. My byliśmy skazani jedynie na własną kreatywność - era galerii handlowych dopiero raczkowała, zresztą i tak nasze kieszonkowe, dość ograniczone, woleliśmy wydać na koncert lub bilet do kina; ktoś szył, szperaliśmy po sklepach z używaną odzieżą i w szafach naszych rodziców, odkrywając i przywracając do życia ubrania z lat 70. Tworzyliśmy coś z niczego, powoli budując nasz własny styl. Gdy patrzę po tych dziesięciu czy dwunastu latach na moich przyjaciół, odnoszę wrażenie, że to właśnie wtedy w ich (i mojej) głowie zostało zasiane "modowe" ziarno, stanowiące o tym, jak prezentują się dziś.
I nadal tkwiłbym w tym błędnym przeświadczeniu o naszej (tfu!) wyjątkowej kreatywności, gdybym nie trafił w zeszłym tygodniu na Mustache Warsaw Yard Sale. Gdy targi startowały w 2008 roku były pierwszą tego typu imprezą w Polsce, a jednak już wtedy zaufało im kilku naprawdę świetnych wystawców, widząc w imprezie duży potencjał na miarę berlińskiego Bread&Butter. Z roku na rok było coraz lepiej, bo też okazuje się, że nasza kraina, mlekiem i miodem płynąca, rodzi rokrocznie setki wyjątkowo zdolnych, młodych ludzi, którzy potrzebują platformy, na której mogą zaprezentować się (i swoje prace) szerszej publiczności. Przechadzając się po wielkiej hali Soho Factory nie sposób było nie zatrzymać się choć na chwilę przy każdym stoisku bez wydania przeciągłego "woooow". Nie sposób też opisać wszystkich twórców, bo praska fabryka zgromadziła ich...wielu:) Mnie osobiście trudno oderwać było od toreb Lenki - tworzone z elementów skórzanych kurtek vintage wcale vintage nie są, prosty wzór i przepastne wnętrze plus okruszek historii w postaci delikatnych śladów użytkowania tworzą dodatek modny, praktyczny i unikalny:), wpisujący się w zataczający coraz szersze kręgi nurt ubraniowego recyclingu. Patrząc na takie projekty człowiek zastanawia się"dlaczego ja na to nie wpadłem?". I to była chyba myśl przewodnia niedzielnej wycieczki, towarzysząca mi przy co drugim stoliku. Bo też najtrudniej jest ponoć wymyślić rzeczy najprostsze, i nie chodzi mi tutaj jedynie o prostotę formy. Chociażby koncept not anyone, który daje drugie życie ubraniom już nikomu niepotrzebnym, tym, które nam się już znudziły lub opatrzyły -szorty, kurtki, bluzki wzbogacone o aplikacje, ćwieki, przeszycia idealnie oddają ducha idei Do It Yourself i grungowych lat 90. Nie dla każdego to stylistyka, ale pomysł - pierwsza klasa! Tak samo jak biżuteria Animal Kingdom, do której ustawiła się wesoła kolejka spragniona robionych na miejscu bransoletek ze zwierzakami. Parę elementów, możliwość stworzenia własnego wzoru okraszonego ulubionym stworem (więcej u niezawodnej Harel) i radość z posiadania czegoś unikalnego, skrojonego idealnie pod nasze potrzeby i gusta.
Takich rzeczy - prostych, użytecznych, a czasem po prostu ładnych - było na Yard Sale zatrzęsienie. Za każdą z nich stała jakaś historia, anegdota, a przede wszystkich pasja tworzenia, bijąca od ich autorów. Biorąc po uwag, że ten tekst miał być zupełnie o czymś innym, chciałem sobie ponarzekać i pseudo-filozoficznie powynurzać się nad uniformizacją i stylem "kopiuj-wklej", moja teoria o zaniku pierwiastka kreatywności wśród młodych trochę się chwieje. Yard Sale przekonało mnie, że byłoby to zbytnie generalizowanie. Ilość osób, które w ulewnym deszczu przyszły na Mińską w poszukiwaniu niepowtarzalnego, była zaskakująca, a każde stoisko mogło im to właśnie zapewnić. Może więc warto czasami zboczyć z trasy praca-dom-centrum handlowe, schować w rękaw powiedzenia typu "kiedyś to było lepiej" i otworzyć szerzej oczy aby zobaczyć, że pasja tworzenia ciągle żywa w narodzie:)? Czego sobie i Państwu życzę.
P.S. A Koleżankom Harel i JagaDesign dziękuję bardzo za miło spędzone popołudnie:)
Pamiętam, że pierwsze obserwacje tego typu poczyniłem siedząc na licealnym korytarzu z grupką klasowych przyjaciół. Właśnie zaczął się rok szkolny, a nasza szacowna placówka oświatowa przyjęła pod opiekę naukowo-dydaktyczną pierwszy rocznik świeżutko upieczonych absolwentów gimnazjów. Przyszło nowe. Ktoś powiedział "United Colors of Bennetton" i trudno było się z tym określeniem nie zgodzić: kolorowe ubrania, sportowe buty, awangardowe fryzury rodem z Bravo...Powiało dyskoteką, a raczej modnymi klubami, do których moje towarzystwo z zasady nie chadzało, uważając to za obciach i tani lans. Nie przyszło mi do głowy, że my, wycierający swoje sztruksy na szkolnym linoleum, też staramy się być modni, a raczej, że nasze snobowanie się na awangardę, abnegację i bohemę też pod kategorię "modny" można podciągnąć. Bycie "poza" było pewnego rodzaju tendencją, której każdy, chcący coś znaczyć w małym klasowym światku, musiał się podporządkować. To co odróżniało nas od dzisiejszych licealistów był brak możliwości, jakie daje współczesny świat - modne sklepy z niedrogą odzieżą, internet z mnóstwem inspiracji, zalew gazet i programów skierowanych właśnie do nich. My byliśmy skazani jedynie na własną kreatywność - era galerii handlowych dopiero raczkowała, zresztą i tak nasze kieszonkowe, dość ograniczone, woleliśmy wydać na koncert lub bilet do kina; ktoś szył, szperaliśmy po sklepach z używaną odzieżą i w szafach naszych rodziców, odkrywając i przywracając do życia ubrania z lat 70. Tworzyliśmy coś z niczego, powoli budując nasz własny styl. Gdy patrzę po tych dziesięciu czy dwunastu latach na moich przyjaciół, odnoszę wrażenie, że to właśnie wtedy w ich (i mojej) głowie zostało zasiane "modowe" ziarno, stanowiące o tym, jak prezentują się dziś.
I nadal tkwiłbym w tym błędnym przeświadczeniu o naszej (tfu!) wyjątkowej kreatywności, gdybym nie trafił w zeszłym tygodniu na Mustache Warsaw Yard Sale. Gdy targi startowały w 2008 roku były pierwszą tego typu imprezą w Polsce, a jednak już wtedy zaufało im kilku naprawdę świetnych wystawców, widząc w imprezie duży potencjał na miarę berlińskiego Bread&Butter. Z roku na rok było coraz lepiej, bo też okazuje się, że nasza kraina, mlekiem i miodem płynąca, rodzi rokrocznie setki wyjątkowo zdolnych, młodych ludzi, którzy potrzebują platformy, na której mogą zaprezentować się (i swoje prace) szerszej publiczności. Przechadzając się po wielkiej hali Soho Factory nie sposób było nie zatrzymać się choć na chwilę przy każdym stoisku bez wydania przeciągłego "woooow". Nie sposób też opisać wszystkich twórców, bo praska fabryka zgromadziła ich...wielu:) Mnie osobiście trudno oderwać było od toreb Lenki - tworzone z elementów skórzanych kurtek vintage wcale vintage nie są, prosty wzór i przepastne wnętrze plus okruszek historii w postaci delikatnych śladów użytkowania tworzą dodatek modny, praktyczny i unikalny:), wpisujący się w zataczający coraz szersze kręgi nurt ubraniowego recyclingu. Patrząc na takie projekty człowiek zastanawia się"dlaczego ja na to nie wpadłem?". I to była chyba myśl przewodnia niedzielnej wycieczki, towarzysząca mi przy co drugim stoliku. Bo też najtrudniej jest ponoć wymyślić rzeczy najprostsze, i nie chodzi mi tutaj jedynie o prostotę formy. Chociażby koncept not anyone, który daje drugie życie ubraniom już nikomu niepotrzebnym, tym, które nam się już znudziły lub opatrzyły -szorty, kurtki, bluzki wzbogacone o aplikacje, ćwieki, przeszycia idealnie oddają ducha idei Do It Yourself i grungowych lat 90. Nie dla każdego to stylistyka, ale pomysł - pierwsza klasa! Tak samo jak biżuteria Animal Kingdom, do której ustawiła się wesoła kolejka spragniona robionych na miejscu bransoletek ze zwierzakami. Parę elementów, możliwość stworzenia własnego wzoru okraszonego ulubionym stworem (więcej u niezawodnej Harel) i radość z posiadania czegoś unikalnego, skrojonego idealnie pod nasze potrzeby i gusta.
Takich rzeczy - prostych, użytecznych, a czasem po prostu ładnych - było na Yard Sale zatrzęsienie. Za każdą z nich stała jakaś historia, anegdota, a przede wszystkich pasja tworzenia, bijąca od ich autorów. Biorąc po uwag, że ten tekst miał być zupełnie o czymś innym, chciałem sobie ponarzekać i pseudo-filozoficznie powynurzać się nad uniformizacją i stylem "kopiuj-wklej", moja teoria o zaniku pierwiastka kreatywności wśród młodych trochę się chwieje. Yard Sale przekonało mnie, że byłoby to zbytnie generalizowanie. Ilość osób, które w ulewnym deszczu przyszły na Mińską w poszukiwaniu niepowtarzalnego, była zaskakująca, a każde stoisko mogło im to właśnie zapewnić. Może więc warto czasami zboczyć z trasy praca-dom-centrum handlowe, schować w rękaw powiedzenia typu "kiedyś to było lepiej" i otworzyć szerzej oczy aby zobaczyć, że pasja tworzenia ciągle żywa w narodzie:)? Czego sobie i Państwu życzę.
P.S. A Koleżankom Harel i JagaDesign dziękuję bardzo za miło spędzone popołudnie:)
Prawda, że było super?! - Prawda! I muszę powiedzieć, że sama byłam zszokowana wchodząc do jeden z pofabrycznych hal na Mińskiej. Kto nie był niech żałuje! P.s. też miałam sztruksy dawno temu. Teraz je nosić to pewnie obciach:)
OdpowiedzUsuńprawda!!! a z tymi sztruksami to dziwna jakaś taka sprawa, niby obciach, a co roku pojawiają się wszędzie, w różnych fasonach...Czyli jednak ktoś to kupuje:)
UsuńMam nadzieje, że mi Pan wybaczy, ale ile Pan ma lat? Wydaje mi się, że jest Pan wciąż młodą osobą, a czasy licealne to jeszcze nie taka daleka przeszłość.
OdpowiedzUsuńpewnie, ze nie taka daleka, ale czas tak szybko leci, że 10 lat wydaje się całą epoką:)
UsuńKreatywności jest masa i chwała tym, którzy jej nie zakopują a szlifują, dbają i korzystają. Oby takiej kreatywności było jak najwięcej! Koniec z monopolem sieciówek, kreatywna rebelia projektantów! ;)
OdpowiedzUsuńna barykady!:)
UsuńŻałuję, że mnie tam nie było. Ja też zawsze miałam gdzieś w głębi duszy przekonanie o swojej wielkiej kreatywności, bo w młodości nie kupowało się w haiemach i zarach, tylko szperało w lumpeksach i na strychach babć. Trzeba było przerabiać, ucinać, doszywać. Po szkole spędzałam czas przy maszynie do szycia przerabiając na swój rozmiar kurtkę dziadka, a nie w galeriach handlowych, buszując wśród gotowców. Tak to każdy głupi potrafi. ;) Ale tak sobie myślę teraz, że to może i było kreatywne, ale wynikało bardziej z konieczności. Gdybym miała fajną sieciówkę pod nosem w owym czasie, to nie wiem, czy chciałoby mi się ślęczeć nad maszyną, czy na zakurzonym strychu. Może być kreatywnym w tym czasach oznacza coś więcej niż w tamtych? Bo przecież wszystko jest i nie trzeba się wysilać... A jednak ktoś to robi, czyli może ma faktycznie talent? Pofilozofowałam sobie, dziękuję. :)
OdpowiedzUsuńa teraz mamy sieciówek jak napluł i rozmazał, a jednak dalej szperamy i szukamy. I fajnie, że młodsi koledzy też nie spoczywają na laurach:)
UsuńUwielbiam tego typu wydarzenia, młodych twórców i nie banalne projekty. Ale co mi po tym skoro mimo chęci i nagłaśniania o nich nijak nie mogę ich wesprzeć? Narzekania na sieciówki... wiesz, (wiadro żalu) mam taki problem, że bardzo bym chciała zaopatrywać się tylko "u naszych" a nie mogę gdyż kasa kasa kasa. Odłożyć? Przykład: chcę kupić zwykły t-shirt, czarny, luźny i kobiecy. 20zł w H&M a 100 lub 80zł od "młodego" to znaczna różnica. Inwestycja na lata? Jakość? Ok, "gdybym był bogaczem" ale z zakładając, że zmieniam koszulki codziennie wydam 140zł a tam 500zł. To jest naprawdę znaczna różnica. No chyba, że kupię tę za 80 i przez tydzień nie będę jeść. A wtedy myślę o Christoph'erze McCandlessie i już w ogóle płacze. Ale cóż, nic na to nie poradzę. Naprawdę denerwuje mnie to, że mając już hajsu na co tygodniowe zakupy panny miast "młodych" wybierają Zare, Stradivariusy i inne z nowych kolekcji. Ok, każdy wydaje na co chce ale błagam, bez uznania za wyrocznie mody.
OdpowiedzUsuńI cóż poradzić? Mając świadomość o istnieniu takich fajnych ludzi jest mi przykro, że nie z mojej winy jestem sobie kalką. Chociaż i tak moja szafa to mamine, lumpeksowe i haemowe ciuchy. Plus moje projekty. I nie idę na łatwizne tylko zbieram sobie tani basic.
Boże, jakie to smutne.
Pozdrawiam.
ja nie narzekam na sieciówki jako takie, bo większa część mojej szafy z nich pochodzi. Myślę bardziej o umiejętnym korzystaniu z nich, ale to chyba przychodzi z czasem. A co do polskich projektantów - każdy znajdzie coś dla siebie, w każdej cenie. Trzeba tylko trochę poszperać, albo odwiedzać imprezy takie jak Yard Sale:)
UsuńWróciłeś!!!! Super.
OdpowiedzUsuńPamiętam czasy liceum. Postanowiliśmy być z kumplem inni niż wszyscy, stworzyć własną awangardę i oczywiście wyrażać całą swoją odmienność za pomocą stroju. Jak to wypadło w praktyce? Nosiliśmy powycierane sztruksy albo oryginalne wojskowe bojówki, za duże bluzy z kapturem i ciężkie buty bez względu na pogodę. Czy byliśmy wyjątkowi? Nie (choć w naszym młodzieńczym przekonaniu oczywiście tak). Ale mieliśmy taką radość, że nawet tego nie zauważyliśmy. Ot, taki etap, który chyba każdy przejść musi.
Co do polskich twórców, moje zdanie znasz. A mina z jaką patrzyłam na zwierzątka Animal Kingdom czy torby Lenki z pewnością mówiła więcej niż słowa :).
też się cieszę z powrotu, aż mnie ręce świerzbiły, żeby coś naskrobać:)A czasy późnej podstawówki i liceum to był wielki eksperyment ubraniowy,który wspominam z rozrzewnieniem, ale jak teraz na to patrzę, to wyjątkowości ni krzty w tym nie było. Ale oryginalność - owszem:)
Usuń