Sobotnia wyprawa do "butików" zawsze wyglądała podobnie. Poranna kawa, leniwa prasówka i odwieczne pytanie "co dziś robimy?". Jeśli było dostatecznie wcześnie, kac nie męczył, a pogoda zachęcała do spacerów, A. wyciągała dużą torbę i kierowaliśmy się do Śródmieścia na lumpeksowe łowy. Wrocławski Ołbin był onegdaj miejscem, gdzie zagęszczenie sklepów z ubraniami z drugiej ręki było porównywalne do dzisiejszej omniprezencji wszelkiej maści banków, które ulokowały się wzdłuż Świdnickiej. Co druga witryna kusiła "dziś wszystko za 3 złote", "nowa dostawa", "10 zł za kilogram"... Któż mógł się oprzeć? A. na pewno nie. Jako wytrawna "łowczyni" wiedziała, gdzie warto zajrzeć, które butiki oferują towar z Anglii, a które z Hiszpanii, gdzie ubrania są posortowane, a gdzie trzeba przebierać w przepastnych boksach ze starzyzną.
"Patrz, Max Azria!O, i mój rozmiar!" - szepcze mi do ucha, bo w takich przybytkach nie należy za bardzo się chwalić tym, na co się wpadło, przegrzebując stosy gałganów. "Tylko dyszkę, biorę." Gdy A. stanęła w kolejce do prowizorycznej przymierzalni (szmata na kawałku kijka od miotły plus pęknięte lustro), ja przyglądałem się kolorowemu tłumowi, który z błyskiem w oczach i rozwianym włosem rzucał się właśnie na kolejną partię dostawy, wynoszoną z zaplecza przez lekko znudzoną sprzedawczynię. Oto zażywna pani w berecie i rozchełstanym płaszczu przymierza stanik na sweter, co trochę jej nie wychodzi, bo w ręku trzyma już dziesięć innych, które wyciągnęła ze stojącego w rogu kosza z pożółkłą bielizną; chudziutka kobieta w dresie i z reklamówką pod pachą szuka pewnie czegoś dla dzieci bądź wnucząt, które w ilości sztuk trzy plączą się jej pod nogami i wertują stare angielskie bajki, upchnięte na dolnej półce regału z torebkami i butami. Jest i frakcja młodzieżowa, dwie dziewczyny w marmurkowych jeansach i baletkach przeglądają wieczorowe sukienki rodem z "Dynastii", a towarzyszący im chłopak nerwowo przesuwa wieszaki z kreszowymi bluzami od dresu, pośród których może się ukrywać upragniona bluza vintage marki Adidas...Jesteśmy i my - delikatna A. w swoich beżach i szarościach szarpiąca oporny zamek jedwabnej sukienki od BCBG, oraz ja, w juniorkach i bluzie, jakiej z pewnością szuka ten chłopak (pewnie dlatego patrzy na mnie takim zazdrosnym okiem;). Jest rok 2005, we Wrocławiu tylko jedna Zara, jeden H&M, jedna galeria handlowa w centrum miasta...Każdy z nas, obecnych tego sobotniego popołudnia w małym sklepiku przy którejś z bocznych uliczek odchodzących od placu świętego Macieja, szuka czegoś innego, ma inne potrzeby, ale jedno nas łączy- przyciągnęła nas tam cena, okazja, promocja. I nie ważne czy chodzi o stanik, bo tańszy niż w sklepie czy na bazarku, czy o sukienkę od projektanta, bo pozwala mieć w swojej szafie coś wyjątkowego, z doskonałego materiału, na co wtedy nie było nas stać.
Gdy A. się wyprowadziła zabrakło mi bodźca do cotygodniowych wypraw na druga stronę Odry. W międzyczasie zacząłem pracę, przyszły większe niż studencki budżet pieniądze, a nowo otwierane sklepy kusiły wyprzedażami i oferowały dostęp do modnych, ciekawych rzeczy. Ale gdy dziś M. rzucił hasło "Idziemy na lumpy!" wiedziałem, gdzie go zaprowadzę, lumpeksowy raj może być tylko jeden. Miłym spacerkiem w porannym słońcu przeszliśmy przez Most Uniwersytecki i zaczęliśmy szoping. Przy trzecim sklepiku zamkniętym na głucho mina mi trochę zrzedła, ale w końcu jest, widzę, "dziś -50%". Dotarliśmy do celu! Sklep jak sklep, czegóż oczekiwać. Sterty spranych podkoszulków wylewały się z boksów, zajmujących połowę sprzedażowej powierzchni, na pałąkach przypiętych do ścian jakieś stare płaszcze, parę sztuk poplamionych jeansów...Nauczony doświadczeniem wiem, ze trzeba szukać. Ryję więc w boksach, bo przecież dziś "leżące tylko 4 złote sztuka", jak głosi napis na szybie. Poza tym na wieszakach nie ma nic specjalnie godnego uwagi. Wyszarpałem jakieś szorty, marynarkę, M. dalej niemrawo wypatruje perełek w dziale spodni. Poza nami nie ma nikogo, możemy dowolnie rozgrzebywać, ryć, przekładać i przymierzać. Gdy w połowie drugiego boksu trafiam na kawałek bawełny w ładnym granatowych odcieniu, bez namysłu wyszarpuję ją ze sterty. Sweter. Bardzo ładny, w świetnym stanie, taki trochę preppy style. No tak, Lacoste. Trochę za duży, ale nic to, oversize przecież w modzie...Biorę!
- A ten sweterek to chyba z wieszaka jest? - podejrzliwie pyta sprzedawczyni.
- Skąd, znalazłem w boxie.
- Eeee, gdzie tam. Lacosta to my nigdy do boksa nie dajemy, to markowa rzecz jest. W boksach to po 4 złote rzeczy są...
- To po ile ten sweter?
- No, Lacosta z wieszaka... 40 złotych będzie.
Nie wziąłem. Naszła mnie jednak myśl, że skończyły się cudowne czasy, kiedy każda wyprawa do secondhandu owocowała w łupy za przysłowiowy grosik. Społeczeństwo coraz bardziej wykształcone, a lata, gdy dla większości Adidas i Nike były wielkimi markami minęły bezpowrotnie. Teraz wiadomo, że jak Lacosta, to tylko z wieszaka, bo ciuch "z metką" musi mieć swoją cenę. Na szczęście pani sprzedawczyni nie wie jeszcze, kto to Diane von Furstenberg i A. może cieszyć się przepiękną sukienką, którą dla niej znalazłem i kupiłem. Za całe 4 złote :)
spodnie Hans Ubbink były za 10 zł, i z wieszaka :-) za duże
OdpowiedzUsuńM.