Na metkomanię zapadłem na krótko, ale intensywnie. Nie, nie wydawałem tysięcy na rzeczy od projektantów, nie zadłużałem się, by móc sprawić sobie hity z najnowszych kolekcji. Polowałem w lumpeksach, a selekcja polegała na wyławianiu jedynie tych rzeczy, które opatrzone były metką ze znanym nazwiskiem. W ten sposób upolowałem jedną ze słynnych wrap dresses od Diane von Furstenberg, żakiet od Escady, jakieś jeansy Diesla i Miss Sixty, które od razu trafiły w ręce uradowanych tym faktem przyjaciółek. One obnosiły dumnie moje zdobycze, a ja dalej szperałem w stertach pachnących środkiem dezynfekującym gałganów w poszukiwaniu markowych cudeńek, które w końcu mogłyby trafić do mojej szafy.
Spośród tysięcy spłowiałych t-shirtów wyławiałem jedynie polówki. Tylko one wyglądały w miarę przyzwoicie i nadawały się do dalszej eksp(o)loatacji. Ralph Laurent, Lacoste, Thomas Burrberry... Od tych nazwisk zaczęła się moja przygoda z modą z wyższej półki. Średnio interesowała mnie wartość materialna moich koszulek, przecież kupiłem je za grosze. Mimo to traktowałem je z najwyższą estymą, tak jakby pochodziły z najlepszego butiku przy Champs Elysees. Stwierdziłem, że polówce należy się szacunek. Przecież tyle wytrwała! Stworzona do noszenia na golfowych polach, na kortach, na przedpołudniowych niezobowiązujących lunchach z szampanem, po paru chwilach uniesień została rzucona przez beztroskiego właściciela do oxfamdzkiego kosza. Stamtąd, w szarym worze, ściśnięta wraz z plebejskimi, wyblakłymi koszulkowymi towarzyszami, przyjechała do zimnego, dzikiego kraju na wschodzie, gdzie w zaplutym sklepiku ze starzyzną czekała swego końca. Uratowałem ją, przywróciłem do życia, a ona odwdzięczyła mi się trwałością i bezpretensjonalnym szykiem.
Stworzona w latach dwudziestych przez francuskiego tenisistę Rene Lacoste'a polówka zrewolucjonizowała strój sportowy, dotychczas sztywny i dość niewygodny. Dopracowana w najdrobniejszych szczegółach miała za zadanie nie krępować gracza, pozwalając na pełną swobodę ruchów. Oddychający materiał pique, krótki rękaw, miękki kołnierz, który w razie potrzeby mógł zostać podniesiony, aby chronić szyję przed palącym słońcem przyczyniły się do ogromnej popularności koszulki wśród sportowców. Mimo, że początkowo służyła wyłącznie tenisistom, już w latach trzydziestych przygarnęli ją gracze w polo (stąd nazwa), golfiści, a z czasem ze sportowych boisk trafiła na ulice miast, miasteczek, wsi i wioseczek:) Piękna to historia (zainteresowanych zachęcam do odwiedzenia strony Lacoste ) i małe dzieło sztuki użytkowej, przemyślane w najmniejszym szczególe, dopracowane do perfekcji.
Jakież było moje zdziwienie, gdy podczas wczorajszych zakupów zobaczyłem polówkę zamordowaną! Odrąbane mankiety, brak podszycia, wymiętolony kołnierzyk...I cena - 99,90! Sto złotych za koszulkę, która nie przetrwa drugiego prania. Wtedy właśnie zdałem sobie sprawę, że ktoś mnie tu robi w konia. Moje lumpeksowe zdobycze służyły wiernie co najmniej dwóm osobom, przetrwały setki prań i długie lata w doskonałej kondycji. Ja rozumiem, porównywanie jakości wyrobów Lacoste i Zary nie ma najmniejszego sensu. Rozumiem też zamysł projektanta, który poprzez zdefasonowanie polówki chciał strącić ją z piedestału, obedrzeć ze sztywności i poprzez dodanie jej trashy szyku skierować do młodszego, bardziej zorientowanego na modę klienta. Ja to wszystko kupuję, ale nie za tę cenę. Pewnie znajdą się tacy, którzy nabędą owe cudo. Ja wyciągnę z szafy mojego starego lacosta. Jeżeli przyjdzie mi ochota, to nawet odrąbię mu obszycie i kawałek rękawka. I jestem pewien, że będę się nim (lacostem) cieszył dłużej niż potencjalny klient Inditexu swoją polówką za stówę.
zara.com
Co racja, to racja.
OdpowiedzUsuń